Wielu ludzi nie realizuje swoich marzeń, bo się boją. Runmageddon nie jest po to, by pokonywali go bez strachu, bo przecież naturalne jest, że człowiek na czterometrowej ściance może się bać. Ale jest po to, żeby niezależnie od strachu – podejmowali wyzwania – mówi Jaro Bieniecki, twórca i prezes Runmageddonu.
Runmageddon to twardy, ekstremalny sport. Dlaczego startuje w tych zawodach tyle drobnych, uśmiechniętych kobiet?
Jaro Bieniecki: To wyzwanie dla ludzi twardych psychicznie, a nie dla herosów fizycznych. To impreza, którą cieszą się ludzie lubiący wyzwania, przygodę, dobrą zabawę i którzy mają dystans do siebie. To do nich jest skierowana ta propozycja.
Ale na trasie trzeba pokonać wiele przeszkód, to wymaga sprawności i twardości.
JB: Hasłem Runmageddonu jest siła i charakter. Najlepiej, kiedy te dwie rzeczy idą w parze, ale mogą też występować zastępczo: trzeba mieć albo siłę albo charakter, żeby sobie poradzić na Runmageddonie. Drobne dziewczyny, które mają mniej siły muszą pokazać więcej charakteru, a bardzo często mają go mnóstwo.
Ale nie od początku myślałeś o takim targecie.
JB: Na początku byłem przekonany, że to będzie impreza w dużo większym procencie skierowana do biegaczy. Teraz okazało się, że biegacze, którzy nie trenują niczego innego, to zaledwie 4 proc. uczestników. A zdecydowana większość uczestników Runmageddonów, to ludzie trenujący inne dyscypliny sportu albo nietrenujący w ogóle.
A Ty byłeś na studiach biegaczem i to niezłym – z medalami mistrzostw Polski juniorów.
JB: Dlatego na początku nastawiałem się na środowisko biegaczy, było ono dla mnie naturalne, bo sam się z niego wywodzę. Okazało się jednak, że biegacze patrzą na Runmageddon jak na interesującą ciekawostkę, ale nie porywa ich to. Natomiast, kiedy rozmawiałem o biegach przeszkodowych z fanami crossfitu widziałem ogień w oczach. Zorientowałem się szybko, że Runmageddon to nie jest impreza dla biegaczy.
Na początku hasłem Runmageddonu było…
JB: „Koniec świata nudnych biegów”. Bo to jest impreza dla ludzi, którzy nie do końca spełniają się w biegach ulicznych. Może w nich startują, ale biegi uliczne wydają im się trochę nudne i chcą czegoś więcej – więcej emocji, więcej wyzwania, więcej przygody, więcej natury, więcej towarzystwa na trasie, więcej współpracy. Chcą być bardziej członkami społeczności. Są bardziej zachłanni na życie.
I dla tych, którzy chcieliby się pościgać z innymi na trasie biegowej, ale jeśli ta trasa będzie długa i płaska, to oni umrą z nudów zanim dobiegną do mety. A są ogólnie sprawni i głodni sportowej przygody. To wspaniali, zaangażowani zawodnicy. Albo zawodniczki.
Odsetek kobiet jest w Runmageddonie coraz większy.
JB: Kobiety startowały od początku, ale jest ich coraz więcej. Teraz odsetek kobiet wzrósł do trzydziestu paru procent.
To dużo – w ostatnim Maratonie Warszawskim startowało 21 proc., w innych maratonach jest to zaledwie kilkanaście procent.
JB: Ale co w tym dziwnego? Kobiety lubią Runmageddon, a Runmageddon lubi kobiety. Chcę wszystkim kobietom – tym, które u nas startują i tym, które przymierzają się do startu w naszych zawodach – powiedzieć: jesteście twardsze niż faceci! I Runmageddon jest dobrym miejscem, żeby to pokazać!
Nie przesadzajmy. Przy całym szacunku dla kobiet, to jednak generalnie faceci są twardsi.
JB: Skąd?! Kobiety są z pewnością twardsze. Żaden facet nie przeżyłby porodu! Ani dziewięciu miesięcy ciąży, ani comiesięcznej burzy hormonów.
Ok. A tak na serio, to pewnie kobiety, które czują się czasem dyskryminowane, w Runmageddonie odzyskują wiarę, że są mocne.
JB: Ten mechanizm działa zarówno na mężczyzn jak i na kobiety. Na pewno kobiety nie są naturalnym, pierwszym skojarzeniem z Runmageddonem. Ale skoro startuje ich ponad 30 proc., to bardzo dobrze.
Tak samo mocny mężczyzna kojarzy nam się z kulturystą z przerostami mięśni. A jak spojrzysz na tych, co walczą o zwycięstwo w serii elite, to jak oni wyglądają? Są zwinni, sprawni, szczupli. Może ludzie o takiej sportowej, ale nie ciężkoatletycznej sylwetce też nie czują się na co dzień herosami – a dzięki Runmageddonowi mogą zobaczyć swoją sprawność i moc.
Stąd chyba taka duża popularność Runmageddonu wśród pracowników korporacji, białych kołnierzyków.
JB: Jak się nosi worki z cementem przez cały tydzień, to niekoniecznie ma się ochotę na bieganie z workiem ziemi w weekend. Chociaż ludzie, którzy pracują na budowie albo mają inną pracę fizyczną, też się na naszych eventach pojawiają. Natomiast, kiedy cały dzień się siedzi przy biurku i trzeba powściągać swoje emocje, bo trudny szef, bo wkurzająca sytuacja, bezsilność w korporacji czy przy prowadzeniu firmy – to Runmageddon jest idealnym rozwiązaniem. Na naszych zawodach można się wykrzyczeć, wyżyć, zażyć prawdziwego życia. Dotknąć czegoś, co nas porusza, w czym możemy się poczuć prawdziwi, spełnieni i naturalni.
Runmageddon to sport bardzo zbiorowy. Ludzie przeważnie startują w teamach.
JB: Tak, to bardzo sensowne. Zawodnicy serii elite są tak przygotowani technicznie, że samodzielnie pokonują wszystkie przeszkody i ścigają się z czasem, walczą o miejsce w klasyfikacji. Ale 90 proc. uczestników zawodów biegnie po to, żeby przeżyć wielką sportową zabawę, a człowiek lepiej bawi się w towarzystwie niż samemu. Wiele przeszkód jest dla nich zbyt trudnych do samodzielnego pokonania. Zgodnie z regulaminem zawodów, jeśli ktoś nie może sobie poradzić z jakąś przeszkodą, wykonuje 20 karnych burpees, to takie ćwiczenie podskok-pompka. Ale przecież nie po to człowiek startuje w Runmageddonie, żeby robić „za karę” ćwiczenia.
Więc…
JB: Więc lepiej dobrać się w teamy, które startują razem i wspólnie pokonują przeszkody, pomagają sobie na ściankach, równoważniach, dodają sobie otuchy przy wejściu do lodowatej wody. Oczywiście zawsze można poprosić o pomoc innych zawodników, których widzimy pierwszy raz w życiu. I tę pomoc się otrzymuje – w Runmageddonie mówimy na to „pomocna dłoń”. Ale łatwiej jest pokonać Runmageddon, jeśli biegnie się w grupie, w której ta pomocna dłoń jest… na wyciągnięcie ręki.
Jest kilka podstawowych typów teamów, które przyjeżdżają na zawody. Pierwszy to grupki ludzi trenujących razem – znają się z jednego boksu crossfitowego albo razem trenują inny sport. Drugi typ to teamy okazjonalne typu „Wieczór panieński Marysi” albo „Czterdziestka Zbyszka”. Trzeci, to teamy przyjaciół, którzy się skrzyknęli, bo chcieli razem przeżyć coś fajnego.
Coraz więcej jest też teamów firmowych, bo firmy widzą, że to nowy poziom integracji. Po pierwsze sport integruje, jednoczy ludzi bardziej niż nawet najbardziej udana impreza integracyjna. I to na wielu poziomach. Współpraca w drużynie jest ważnym elementem spajającym zespół, pozwalającym wejść im na inny poziom relacji, również w pracy. A w ramach sportów trudno o dyscyplinę, która integruje bardziej niż Runmageddon. Mamy firmowe drużyny piłkarskie, biegi firmowe, gdzie ludzie biegną w sztafetach. Fajnie, ale to jest zupełnie inny poziom kontaktu, kiedy jestem z grupą współpracowników i z szefem na przeszkodach, obaj ubłoceni po pachy, pomagamy sobie wzajemnie i trudno by nam było bez siebie nawzajem pokonać całą trasę. Wspieramy się, mierzymy się razem z przeszkodami, razem wbiegamy na metę, a potem wspólnie świętujemy sukces przy browarze. To doświadczenie, po którym relacja w pracy nie może już wrócić wyłącznie do formalnych ram.
Jak się faktycznie zmieniają potem relacje w firmie?
JB: Diametralnie. Czy na poziomie wymieniania się informacjami, czy na poziomie współpracy między różnymi zespołami, czy w ramach jednego zespołu. Mam dużo takich informacji, że po zawodach, ci ludzie w pracy tworzą zupełnie nowy team. Wstępuje w nich nowy duch. Bo każdy z tych ludzi mierzy się ze swoimi słabościami, lękami, demonami, a dzięki współpracy dociera do mety. Ludzie przeżywają zupełnie nowe doświadczenia współpracując przy pokonywaniu kolejnych przeszkód, szef podając ramię, żeby po jego ramieniu ktoś wszedł na ścianę, a potem jego trzeba za tyłek wepchnąć na górę. To doświadczenie, w którym ci ludzie zaczynają pracować jak grupa ludzi, która się lubi, bo razem przeżyli coś dużego.
Do firm skierowana jest też propozycja Runmageddon Charity.
JB: Akcję rozpoczęliśmy w tym roku, żeby móc dzielić się z innymi i jednocześnie wspomagać, to co ważne dla społeczeństwa. Łączymy biznes z działalnością charytatywną poprzez sprzedaż specjalnych pakietów startowych dedykowanych wybranym przez nas fundacjom, które zajmują się ważnymi społecznie kwestiami, jak szczęśliwe życie seniorów, bezpieczeństwo imigrantów albo szansa na zdrowie ludzi chorych. Rozwijamy projekt Runmageddonu dla firm zarówno w formie dedykowanych eventów na torze, który stawiamy specjalnie dla nich, jak i teamów firmowych startujących podczas Runmageddonu. Myślimy o lidze firmowej, która jeszcze bardziej zachęci firmy do startów.
Masz dużą kreatywność biznesową. Jak wyglądało u Ciebie przejście od idei do myślenia biznesowego o produkcie, który stworzyłeś.
JB: To przejście tam i z powrotem. Runmageddon zaczął się pięć lat temu od idei. Później okazał się rosnącym biznesem, bo prawie 20 mln złotych rocznego obrotu i kilkadziesiąt osób na pokładzie, to duża firma, którą trzeba zarządzać jak sprawnym organizmem. A teraz jestem w trakcie powrotu do korzeni, do ducha Runmageddonu. Bo ja się trochę zakopałem w stworzeniu takiej sprawnej organizacji. Ale nie możemy zapominać, że duch Runmageddonu jest w tym najważniejszy. I cały czas przy podejmowaniu decyzji biznesowych patrzymy na naszą listę wartości. Patrzymy na naszą misję, która mówi, że chcemy inspirować ludzi do pozytywnych przemian w życiu.
Nie rozumiem.
JB: Koncepcja zaczęła się od tego, że chciałem założyć swój własny biznes. W drugim etapie przyszła idea Runmageddonu – rywalizacja i współpraca, albo jak mówi nasze hasło „siła i charakter” – na której poleciałem jakiś czas. W trzecim etapie trzeba było poukładać firmę, żeby funkcjonowała jak sprawny organizm. A teraz w czwartym etapie, kiedy firma sprawnie działa, zaczął się etap powrotu do korzeni, do idei, do misji, którą mamy.
Będziesz znów sam ustawiał słupki wyznaczające przeszkody, jak na pierwszym Runmageddonie na warszawskim Służewcu w kwietniu 2014 roku?
JB: Nie, nie muszę już tego robić. Rzucając pracę i organizując pierwszy event wiedziałem, że chcę zbudować firmę, a nie hobby. Bardzo lubię się rozwijać, a rozwój w boju dla mnie działa najszybciej. Jestem w ferworze walki.
Dziś chcę pokazywać ludziom, że nie tylko na trasach Runmageddonu warto walczyć o siebie, mieć marzenia, realizować je i brać z życia jak najwięcej, bo każdy jest w stanie to robić na swoim poziomie. A wielu ludzi nie realizuje swoich marzeń, bo się boją. Runmageddon nie jest po to, żeby oni się nie bali, bo przecież naturalne jest, że człowiek na czterometrowej ściance może odczuwać lęk wysokości. Ale po to, żeby niezależnie od tego, że się boją, podejmowali wyzwania.
Jakie są twoje wyzwania na dziś?
JB: W 2020 roku stawiamy mocno na ekspansję zagraniczną. Otworzyliśmy już zapisy na pierwszy event Runmageddonu w Czechach. Odbędzie się on w maju w Milovicach tuż pod Pragą, na poligonie czołgowym. Lada moment otworzymy zapisy na kolejny czeski event – w Libercu, gdzie wykorzystamy do wytyczenia tras fantastyczne stoki górskie. Liczymy na udział zawodników z Czech a także z Polski. W pierwszym przypadku atrakcją dodatkową może być możliwość zwiedzenia Pragi. A drugim – bliskość, bo Liberec leży tylko 50 km od przejścia granicznego w Jakuszycach.
Na 2020 rok planujemy też eventy na północy, konkretnie w Szwecji. I szukamy kolejnych kierunków na poziomie globalnym. Chcemy wejść na nowe rynki z przytupem, zdominować je podobnie, jak polski rynek, w którym mamy 2/3 udziałów.
Na rynku sportowym to pierwsza sytuacja, że polska firma chce przejmować firmy… nawet angielskie czy niemieckie. Każdy musi mieć swoje przeszkody, które stara się pokonać. I cel. Moim, jest stworzenie pierwszego tak silnego polskiego brandu sportowego na świecie.
Dziękuję Ci za rozmowę.